poniedziałek, 26 września 2016

Jesień...

Jesień. Od dobrych kilku dni króluje na salonach naszej codzienności. Całe szczęście dla nas, że ubrana jest w złociste kreacje, a nie brzydkie szare łachmany. 

Z tą jesienią to jest tak...lubię ją i jej nie lubię. Pierwszą połowę tą złocistą, obsypującą nas kolorowymi liśćmi i kasztanami, które co roku przy okazji spaceru zbieram z mężem. (No co? W każdym z nas gdzieś w środku jest ukryte dziecko. A przynajmniej powinno być. Ludzików póki co jeszcze nie robię, to tak pewnie za kilka lat jak Filip podrośnie. :-)) Wtedy jest tak klimatycznie, melancholijnie i możemy zobaczyć i doświadczyć upływu czasu. Druga połowa jest szara, zimna i ponura, przygotowuje nas do hibernacji jaką jest zima.

Wychodząc rano z hotelu mogłam nacieszyć się dobrodziejstwem pozytywnej jesieni. Słoneczko ogrzewało moją twarz, wiaterek próbował pocieszyć i dotlenić zmęczony organizm, a liście cieszyły oczy. Rześkie powietrze było tak przyjemne, że aż nie chciało mi się wracać do pokoju bez klamek w oknach. To właśnie na tym 5 minutowym odcinku na dobre dotarło do mnie to, że już mamy jesień.

niedziela, 25 września 2016

Kolejny poranek w szpitalu

Próba ułożenia się do snu zakończyła się fiaskiem jeszcze zanim na dobre się zaczęła. Skrzypiące coraz bardziej z każdym dniem łóżko polowe, nie pozwala się wygodnie ułożyć, a o jakimkolwiek ruchu praktycznie nie ma mowy. Syn postanawia matkę wystawić na próbę i udaje, że planuje pobudkę o godz 23:00. Jak na złość to tylko fałszywy alarm. Jednak rozbudzona mamuśka krąży w ciemnościach pokoju i walczy z chaosem w głowie. W międzyczasie z wybiciem północy wpada nawiedzona pielęgniarka zapytać czy wszystko ok. Pewnie, że ok...jakby nie było to bym do niej przyszła sama! Krąży koło sali mniej więcej co 2 godz (to i tak dobrze bo, gdy mąż śpi z małym to wpada co godzinę... Zastanawiam się kogo dogląda, mojego syna czy męża?). Wreszcie padam ok 1, a wstaje godzinę później bo synuś chce czystą pieluchę i mleczko. Na tym kończy się sen tej nocy... 

Mój słodki dzieć jak co dzień postanawia zrobić sobie pobudkę skoro świt. Ledwo mam siłę go nosić, w brzuchu burczy i marzy mi się ciepła kołdra. Wkurzona nucę jak umiem "kotki dwa..." i podziwiam wschód słońca (co dzięki temu że jestem na 10 piętrze i rozległym lasom dookoła jest całkiem przyjemne. Szkoda tylko, że żaluzje się nie podnoszą, a okna są chyba nie myte od dekady :-/.) A ja tak lubię wschody słońca! Tak więc moje szczęśliwiątko myśli o mamusi i co drugi dzień funduje mi paletę kolorów i swój słodki uśmiech przysypiając jednym okiem na moim ramieniu.

Mój kolejny poranek w szpitalu
Podsumowując: cała złość i zmęczenie przechodzą jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...a ja znów jakimś cudem mam siłę by kolejny już dzień być podporą dla syna.

piątek, 23 września 2016

Nasze początki

Do hotelu docieram chwilę po 22. Przebieram się w piżamę, zjadam zupkę z paczki, wypijam herbatę, robię trzy łyki piwa, które miało mnie zrelaksować i odmóżdżyć... prostuje kości i nagle jest 6 rano. Gaszę światło, które nie zgasiłam w nocy, wracam pod kołdrę i oszukuje rzeczywistość. Po dwóch godzinach podejmuje wysiłek i wracam do szpitala... Dzisiejszą noc spędzę na polówce w szpitalu. Mąż spróbuje oszukać rzeczywistość w hotelu... Podobno dla dziecka zniesie się wszystko. Czy wszystko to nie wiem, ale na pewno bardzo dużo. Z pewnością dziecko wiele w życiu zmienia. Uczy odpowiedzialności i skłania do poświęceń. Ostatnio zauważyłam, że dla tej małej istoty człowiek pokonuje własne bariery!

Moja przygoda z macierzyństwem zaczęła się pewnego grudniowego wieczora. Konkretnie piątego... Do dziś pamiętam radość, podekscytowanie i minę mojego męża... Moja fasolka z każdym dniem stawała się coraz wyraźniej dzieckiem, ja matką a "H" ojcem. Teksty typu "będzie dziecko, to to czy tamto" zbywaliśmy mówiąc "jest dziecko". Przez 9 miesięcy poznawaliśmy nasze "szczęśliwiątko" krok po kroku. Nie obyło się bez humorków i hormonów, bez puchnięcia i podobieństwa do ludzika Michelina... Jednak każdy dzień przybliżał mnie do porodu, który miał być traumatycznym przeżyciem, a na szczęście okazał się spoko cesarką. Na stole operacyjnym odetchnęłam z ulgą (w przenośni bo uczucie zatkanego nosa było przygniatające) i byłam szczęśliwa, że ten okres mam za sobą. Miał być powrót do formy... Miały być spacery, czas spędzany we troje. A jest... małopłytkowość. Nie zdiagnozowania i ubrana w hipotezy. Jest stres i frustracja. Zmęczenie fizyczne rywalizuje z psychicznym. Filip ma 7 tygodni. W tym czasie odwiedził trzy szpitale. Zaliczył 4 antybiotyki i całą masę igieł. Toczenie płytek i badania. Świat stanął na głowie, a my żyjemy w jakiejś alternatywnej rzeczywistości i funkcjonujemy jak roboty.

Nie tak miało być, ale miał być on. Nasze "szczęśliwiątko", dla którego staramy się jak możemy.