niedziela, 18 czerwca 2017

Każdego dnia walczę...




Są takie dni, kiedy budzę się i przez chwilę z niczego nie zdaję sobie sprawy. Wiem tylko, że muszę podejść do łóżeczka i zabrać z niego przebudzonego już Fifa. Po chwili dociera do mnie rzeczywistość. Tak też było dzisiaj rano. W nocy do małego wstałam tylko raz i to nie dlatego, że więcej się nie budził, po prostu wyręczył mnie w tym mąż. Tak więc, rano wstaję biorę małego, przynoszę go do naszego łóżka i nagle jebs, łubudubu i dociera do mnie, że jutro poniedziałek. Powiecie, że nic szczególnego i że mało kto lubi poniedziałki… Mój poniedziałek zacznie się o 5:00 rano. Czeka nas wizyta w poradni przeszczepowej. A więc kolejna wizyta we Wrocławiu. A co się za tym kryje? Stres. Duży. Ogromny. Czeka nas marudzenie dziecka. Upał. Godziny czekania na wynik i pobieranie krwi, teraz już bez broviaca. Filip jest cały w kropkach i siniakach po nieudolnych próbach szpitalnych w temacie pobierania krwi i zakładania wenflonów.

Dobiło mnie to. Szczerze i mocno dało mi to popalić. Bo dopiero co wróciłam do domu, a już muszę jechać w nieznane… Od samego rana chodziłam zła jak osa. Wszystko to przez nerwy. Nie miałam ochoty na nic. Snułam się po domu w spodniach od piżamy i bluzce ciążowej z dzidziusiem na brzuchu do południa. Obiad jadłam w piżamie! I walczyłam z potworem w mojej głowie. Lęk zżerał mnie bezczelnie od środka. Odbierał mi chęci, siły, uśmiech… W pewnej chwili jednak przyszło otrzeźwienie. Jakaś silna myśl. Postawiłam się draniowi. Zwyczajnie stwierdziłam, że nie dam sobie popsuć wolnego dnia, niedzieli, pięknej pogody… Wiedziałam już, że ogarnę się, zrobię makijaż, wyjdę z mężem i synem na spacer i postaram się spędzić miło dzień. Udało się! Zwyczajnie się udało, szare myśli wsadziłam na jakiś czas do szafy, wyciągając ciuchy.

Mam za sobą ciężki tydzień. Ostatni weekend to koszmar. Lęk o własne dziecko, które nie ma nawet siły mrugnąć. Leży słabe, opuchnięte, z rosnącym crp i ropiejącą raną przy broviacu. Patrzyłam na niego i miałam łzy w oczach, bo jeszcze go takiego nie widziałam. Nawet chemia go nie pokonała, a zakażenie wkłucia już niestety tak. Mój lęk był tym większy, że ciągle słyszy się o sepsie, która z takiego zakażenia się rodzi. Moje samopoczucie utrudniały poszczególne osoby z personelu szpitala, w którym znaleźliśmy się z konieczności, a nie z wyboru. Nie będę opisywała dokładnie wysokiej dawki „wredoty”, arogancji i całej reszty, a już na pewno nie dziś. Być może w innym poście. Grunt, że pozbyliśmy się ogniska zakażenia, leki zadziałały i wyszliśmy do domu. Co jednak Filip wycierpiał … Nie jestem ze skały. Jestem kobietą. Matką. Szlag mnie trafia, gdy mojemu dziecku dzieje się krzywda. Jestem też zwyczajnie w świecie zmęczona, czasami bezradna i wkurzona na cały świat. Bywają chwilę, gdy mam ochotę coś rozpieprzyć, a czasami chce mi się po prostu płakać. Mam wrażenie, że na karku mam setkę, a nie niecałą trzydziestkę. Zastanawiam się jakim cudem jeszcze mam siły by wstawać i pokonywać trudności. Ale najwidoczniej przez noc się coś produkuje, a ja jeszcze nie zbzikowałam. Każdego dnia wyłapuję chwile normalności, staram się na sekund pięć zapomnieć o problemach i żyć jak inni. To się udaję, ale naprawdę tylko na chwil kilka. Najczęściej jednak za plecami czuję strach. Panikę. Lęk. I to właśnie widzę w odbiciu lustrzanym.

W najgorszych chwilach wiem, że nie jestem sama. Wiem, że są również inne matki, które mają za sobą towarzysza Stracha. Mam rację: Aneta, Monika, Małgosia, Ewelina, Nina, Agnieszka, Natalia, Anka, Dominika, Magda (i wszystkie te, których nie wymieniłam) ?

wtorek, 6 czerwca 2017

...


Jesteśmy w domu już z 3 tygodnie, a ja dopiero teraz coś tutaj skrobię. Nie zapomniałam o blogu, po prostu nie wiem kiedy i gdzie podziały się te dni wolności. Chciałam też odpocząć, naładować baterię i wykorzystać czas na maksa… No i jak zwykle na chceniu się skończyło. Nie odpoczęłam, choć pobyt w domu to luksus po tych miesiącach w szpitalach. Jednak całe to nagromadzone zmęczenie teraz ze mnie wychodzi. Z każdym kolejnym dniem czuje odór wspomnianego wcześniej zmęczenia, ciągnie się za mną krok w krok. Tak więc baterię jeszcze nienaładowane… Co do czasu… to nawet nie wiem kiedy znika. Niby mam w planach to i to i jeszcze tamto, a okazuje się, ze zrobiłam 2/3 z tego co chciałam, albo jeszcze mniej. Bo wiecie… budzę się, jest ranek, a za chwilę już jest wieczór wieczór.

Tak wiem… Dziecko absorbuje. A moje to w szczególności. Chodzący (no dobra, próbujący chodzić) żywioł z petardą w tyłku! 
Obowiązki absorbują.
Nadrabiamy spacery.
Odpoczywamy kiedy szef śpi.
I śpimy tyle ile możemy, bo moda na zombie już raczej odchodzi do lamusa.
W wolnej chwili staram się wrócić do czytania i czerpać z tego przyjemność, bo drugiego bloga również zaniedbałam. Co jest powodem? Powiecie: dziecko, brak czasu, obowiązki… Jednak w głównej mierze to stres. On wysysa ze mnie energię. Kołacze się po głowie. Dekoncentruje i odbiera chęci.

Przeszczep minął, ale stres został. I zostanie jeszcze na długo, bo to taki pasażer na gapę… jak ta wrocławska mucha co to się nam do auta wpakowała, żeby pozwiedzać Śrem. Bo dzisiaj znów odwiedziliśmy Przylądek. Druga kontrola w poradni przeszczepowej za nami. Jak się domyślacie wróciliśmy do domu, jednak każda taka atrakcja to ogromny stres. Wysiłek dla organizmu… sama pobudka o 5:00, zapakowanie wszystkiego „w razie wu” i podróż. Potem czekanie na wyniki i supeł zamiast żołądka. Oddechy płytkie. Tętno przyspieszone i cholerna bezradność. Zresztą paniczny strach towarzyszy mi na co dzień. Po stokroć obserwuje Filipa i zastanawiam się czy z nim wszystko ok. Wybroczyn nie widać i to podnosi na duchu, jednak wiem, że jedna malutka plamka podniesie mi ciśnienie. Strach nie opuści nas jeszcze długo…

Tak więc po powrocie spacer, radość z wiatru we włosach, nadciągającego deszczu i burzy (lubię burzę dzięki mojemu tacie). Gorąca kąpiel (tak w lecie!), żeby moje mięśnie się rozluźniły. Choć na moment, choć na chwilę, bo wkładając piżamę, włożyłam również stres.