czwartek, 13 kwietnia 2017

i płacz...

Wczoraj było o śmiechu i jego braku. Dziś będzie o płaczu.
Będąc jeszcze w ciąży natrafiłam na artykuł bądź usłyszałam od kogoś,  że gdy moje dziecko będzie płakać to od razu rozpoznam czy to głód, ból czy jeszcze coś innego. Serio?! Że niby ja taka bystra? Do pewnego momentu twierdziłam, że moje dziecko płacze ciągle na tą samą nutę. Potem jednak były pobrania krwi, nieudane wenflony itp. Tu już na tym etapie byłam pewna,  że zostałam wtajemniczona w ten temat płaczu z bólu. O jakże się myliłam! Cholera do pewnego momentu żyłam w nieświadomości,  półprawdzie, iluzji...

Dzisiejszej nocy zmienił się mój punkt widzenia. Powiem Wam, że 40 minutowe zakładanie wenflonu (kiedyś, bo teraz mamy cudnego broviaca) to pikuś. Ba! Nawet ten 1,5 godzinny płacz z zeszłego tygodnia milej wspominam, a też chodziło o ból i pupę (purpurową, z widocznym brakiem naskórka w dwóch miejscach - chemia zrobiła swoje). Przyznam, że zostałam uprzedzona,  że może być źle i mam zaopatrzyć się w maść. No to miałam zapas, a teraz jeszcze więcej mam wszystkiego od maści Alatan po srebro w sprayu i w opatrunkach. I choć wydaje się, że jest ciut lepiej to lepiej nie jest. Zapewniam, że na takie przygody się nie nastawi nikt.

Wracając do nocy...
Widok kurczącego się z bólu, krzyczącego, zawodzącego i ochrypniętego dziecka jest przygniatający. To uczucie się potęguje,  gdy twój dotyk parzy, a krzyk prawie przypomina zwierzęcy odgłos błagający o litość. Zmiany pieluch, opatrunki, maści i ten płacz w nocnej ciszy...  Dostał dodatkowy lek przeciwbólowy (normalnie dostaje po 2 co 6 godzin).
Ale co może zrobić biedna matka skoro na ręce nie można wziąć bo ból większy,  śpiewanie, głaskanie i głupie gadanie (tonem, który ma uspokoić i pomóc) też nic nie daje?
Stać, patrzeć i zastanawiać się nad tym jak tyłek może aż tak boleć? W dodatku myślisz sobie, że dałaś mu życie, nosiłaś pod sercem, kochałaś od fasolki i od tego momentu dopingowałaś, a teraz patrzysz jak cierpi. Możesz stać i patrzeć, robić z siebie pajaca w wersji żeńskiej i dać dziecku termometr elektroniczny do zabawy, co w połączeniu z lekiem pomogło. Były nocne pogaduchy i wygłupy aż w końcu przyszedł sen. Niestety nie na długo... Najpierw obudził mnie mój sen, w którym mężowi mówiłam, że Filipa coś bolało. A po 2 sekundach znów płacz. Matczyna intuicja?
Leki przeciwbólowe, które powinien dostać o 6:00 i które są silniejsze niż pyralgina dostał już o 5:00. Potem jak zwykle po nich zasnął.

On zasnął, a ja musiałam poczekać do 6:00, żeby zrobić bilans i pomiary. A jeszcze o 6:00 pobranie krwi.
Przez ten czas trochę ochłonełam. Bo wiecie ja jestem choleryk i cholera w jednym. Widać moje emocje, nerwy itp, ale staram się nie płakać, a już na pewno przy kimś. Jednak wtedy miałam ochotę płakać z nim, nad nim... Nie zrobiłam tego, bo on tego nie potrzebuje. Później sobie popłaczę.

Nadal mam przed oczami ból wypisany na jego twarzy. Widoczny w zaspanych oczkach. Swoją bezradność.
Dziś nie będzie zdjęcia Filipa. Jest moje. Matki, która przekonuje się na własnej skórze ile można znieść. Żadne zdjęcie Filipa nie pasuje tu, gdyż zazwyczaj się do nich uśmiecha, a przecież nie będę robić mu fotek jak płacze. Jeszcze mi nie odbiło!

Tej nocy serce matki zaliczyło kilka rys...a przynajmniej z raz pękło...
Ale spokojnie, serce matki jest ogromne!

środa, 12 kwietnia 2017

Śmiech dziecka

Śmiech dzieci to coś, co porywa serce rodzica. Na krótką chwilę niebo się rozjaśnia, a problemy maleją. Wiem z autopsji, że dobry humor mojego dziecia sprawia, że mój też jest dobry. Najbardziej uwielbiam, gdy śmieje się głośno, wtedy jest jeszcze bardziej słodki, beztroski i dziecięcy. Jego oczy się śmieją, policzki i usteczka również. To najpiękniejsza melodia dla moich uszu. Czy może być coś piękniejszego?

Ten radosny jazgot jaki potrafią wydawać z siebie dzieci w różnym wieku jest dostępny na prawie każdym kroku.  Czasem natężenie głosów bywa męczące dla ucha i przyprawia o migrenę, szczególnie jeśli liczba dzieci przekracza 1. Tak czy siak przyzwyczajeni jesteśmy do śmiechu, pisku itp. Centra handlowe, plaże, place zabaw, przedszkola, a nawet szpitalne korytarze. Można powiedzieć,  że słychać je wszędzie. 

Jednak jest miejsce, gdzie panuje cisza. Wiecie nie usłyszycie tego śmiechu, jazgotu i dziecięcego charmidru. Obecnie jestem w takim miejscu...

Oddział przeszczepowy. Zielony. Nowoczesny. Jasny. Sterylny. Ale cichy. Owszem, słychać rozmowy pielęgniarek, lekarzy, studentów... Słychać pikanie sprzętu, rozsuwane drzwi, kroki, ale na korytarzu nie usłyszycie dziecka. Jego śmiechu. Każde ma swoją salę.  Tabliczka przy sali oznajmia wszystkim, kto ją zamieszkuje. Już nie mówiąc o widoku dzieci. Choć te jeszcze sporadycznie widzę,  jak gdzieś idą z rodzicami.
Nie mogę powiedzieć, że dzieci z naszego oddziału nie wiedzą co to śmiech. Wiedzą i pewnie rodzice starają się jak mogą, żeby miały chwilę radości i oddechu od tego koszmaru. Idąc raz korytarzem słyszałam jak mama bawi się z własną pociechą. Miłe dla ucha. 

Jednak to miejsce różni się od innych.  Innych szpitali.  A to nie jest nasz pierwszy szpital więc wiem.

Powiecie, że Filip ma ciągle uśmiech na twarzy! Ma, choć nie ciagle. Jest też płacz, który emanuje bólem. A mnie trafia szlag i dopada strach. Uszy bolą. Nawet nie wiedziałam, że tylek może tak boleć! W takich momentach dziękuję Bogu za każdy uśmiech, dobry dzień,  chwilę jego energię. Wtedy jeszcze bardziej staram się go rozbawić. Wygłupiam się by ujrzeć ten cudny uśmiech, te iskierki w oczach i usłyszeć rechocik.

W tym momencie oboje sobie pomagamy i idziemy dalej.

Wiecie czyj śmiech słychać?  Pielęgniarek! :-)

sobota, 8 kwietnia 2017

Stało się!


Stało się!
Wraz z wybiciem godziny 6:00 nasz syn dostał nowe życie! Można powiedzieć, że narodził się na nowo, a to za sprawą jednej konkretnej osoby. Człowieka, o którym nie wiem nic, nie znam jego nazwiska ani adresu, znam za to jedynie wiek, płeć, kraj pochodzenia i grupę krwi. Tak mało, a zarazem tak wiele. To wszystko i tak nieistotne. Liczy się to, że gdzieś tam w świecie jest ktoś, kto się nie bał…Kto odważył się zostać dawcą i oddał cząstkę siebie akurat mojemu dziecku. Mojemu szczęściu, które nie oszukujmy się, nie pożyłoby za długo bez nowego szpiku. Ja i moja rodzina jesteśmy i będziemy wdzięczni tej osobie do końca życia. Będzie ważnym członkiem naszej egzystencji. Jest częścią Fifa, jest jego bliźniakiem genetycznym…a my możemy mu tylko powiedzieć DZIĘKUJĘ.

Wiecie, tak po ludzku czasem próbuję sobie wyobrazić tego człowieka. To jaki jest, jak wygląda itp. Na samą myśl o Osobie X robi się ciepło na sercu. Po ludzku. Po matczynemu. Po kobiecemu.

Jedna czerwona kroplówka. Woreczek z życiem. Szpik = szansa. To także wzruszenie. Strach i ulga w jednym. Od teraz zacznie się nowy stres. Trudny okres dla organizmu Filipa. Teraz musi zawalczyć jeszcze mocniej i odważniej. Musi zaprzyjaźnić się z nowym przyjacielem.

Droga do dnia dzisiejszego była pełna kamieni, dziur i zakrętów. Prowadziła przez gęsty las, pustkowie, zaludnione chodniki, opuszczone zaułki i cudowne parki. Lało, grzmiało, świeciło słońce, było też mgliście i wietrznie. Ale udało się. We trójkę dotrwaliśmy. Pokonaliśmy cały ten chaos, by być świadkami daru życia. Chwili, która dla jednych nie jest niczym szczególnym, dla innych zwyczajnym zabiegiem, a dla następnych szansą. Jest cudem, ale nie jest końcem walki. Czeka nas jeszcze trudna walka. Nie przestaniemy oglądać kolorowych fartuchów, nie przestaniemy robić badań, dawać Filipowi leków. Nie przestaniemy się bać. Zdajemy sobie sprawę z tego, że trochę potrwa zanim organizm Naszego dziecka wróci na odpowiednie tory. Tak, kiedyś tam będzie dobrze. Dziś już jest w pewien sposób dobrze. Stoimy na starcie i będziemy walczyć dalej. Ze skutkami chemii, przeszczepu...przeciwnościami dnia codziennego. Dziś robimy kolejny krok.
Idziemy naprzód!

wtorek, 4 kwietnia 2017

Stres

Mogę sobie oddychać do woli...
Mogłabym usiąść po środku parku i próbować medytować... Wybrać ławeczkę najmniej uszkodzoną upływającym czasem, warunkami atmosferycznymi czy ludzką głupotą... Wystawić twarz do słońca... Zamknąć oczy...
Wdech, wydech, ptaszki, świeże powietrze...
Mogę też sobie to wyobrazić... Wszystko mogę,  tylko nie mogę pozbyć się stresu! Zasypiam, a on mości się wygodnie w łóżku razem ze mną,  budzę się, a on mi krzyczy do ucha "dzień dobry". Z każdym kolejnym dniem chemii mój żołądek rankiem przypomina coraz to większy supeł.
Moje dziecko nigdy nie miało gorączki.  Nawet zęby wyszły bezobjawowo, a tu nagle jutro może jej dostać. A ty sobie siedź matka i czekaj... Gorączka niby nic...Ale jestem przecież zwyczajną matką, która boi się o własne dziecko. Więc wszelkie atrakcje tego typu mnie martwią. Ba, atrakcji może być wiecej.  I nawet jeśli nie będzie ich jutro to będą później.

Królik... Cholera chyba przestanę lubić króliki.